Przez chwilę zastanawiałam się jaką wartość możecie jako odbiorcy wynieść z moich blogowych wynurzeń. Bo sam fakt mojej rodzinnej pamiątki wcale nie musi na Was robić wyjątkowego wrażenia, co rozumiem dobrze :) Analizując więc archiwalne wpisy sprzed lat i porównując je do tego co w głowie w dniu dzisiejszym, co pcha mnie do działania i daje siłę w tych nie do końca komfortowych życiowych zwrotach akcji, to radość z rzeczy małych. Z tych na pozór nic nie znaczących drobiazgów, których mamy w życiu bez liku totalnie wszyscy.
Ty, ona, on, oni i ja.
Tajemną sztukę cieszenia się pierdółkami opanowałam lata temu na własne potrzeby i cieszę się nią do dziś. Słońce za oknem, yoga, herbata w ulubionym kubku, czy unoszący się w powietrzu zapach wiosny. Te małe rzeczy sprawiają, że jestem szczęśliwa.
Są odskocznią od problematycznej czasem codzienności, promyczkiem zwykłego niezwykłego poranka, światełkiem w tunelu.
Musicie uwierzyć mi na słowo, że te drobnostki potrafią działać cuda. Znacząco zmieniają optykę poranka, popołudnia, którego plan rozsypał się w pył, a także wieczornych ustaleń, których zrealizować się zwyczajnie nie udało. I mówię Wam to ja - zdeklarowana pesymistka,
która podprogowo ową tajemną wiedzę będzie Wam tu przemycać :)
Około czterdziestki zrozumiałam też co znaczy osiędbanie. Jak ważne jest te kilka minut ode mnie dla mnie w ciągu dnia. To może być chwila w wannie, godzinka z książką, wypita w spokoju kawa, rozmowa z przyjaciółką, czy zwyczajny spacer. Wysłuchany w trakcie rozwieszanego prania podcast, zmywanie z ulubioną muzyką w słuchawkach, czy nawet samotny wypad do kina. Jest tak wiele przyjemności, które możemy sprawić sobie, a których z jakiegoś powodu nie robimy. Zapominamy, że nasza forma psychiczna jest turbo ważna. Że robiąc coś dobrego dla siebie, robimy również dla naszych bliskich. Częściej się uśmiechamy, mamy więcej życiowej energii, rozwijamy się. Kiedy jesteśmy po prostu szczęśliwe, świat wydaje się piękniejszy, na sercu jakby lżej, wracają chęci do życia. Nie zawsze możemy cieszyć się z zaplanowanej wycieczki na Bali, czy nowego Mercedesa w garażu, ale słońce, czy choćby pożyczona książka jest w naszym zasięgu zdecydowanie częściej. Mój game changer to cięte kwiaty w wazonie i domowe, nawet najprostsze ciasto. Jak pisał Dean Koontz "Jest ciasto, jest nadzieja. A ciasto jest zawsze."
Uwielbiam Twoje posty.Ten jest idealny na dzisiejszy poranek. Nie ,żebym szczególnie potrzebowała jakiegoś pocieszenia, ale dlatego ,że całkowicie się zgadzam z każdym słowem.W piekarniku piecze się suflet-coś w rodzaju zapiekanki makaronowej,której spory kawałek za chwile spałaszuję, z zza chmur przebija się słoneczko.Co prawda niedługo muszę wyskoczyc do pracy, ale co tam. Popołudniówki nie są takie złe, dużo spokojniesze.A ,że pracuję w piekarnio-cukierni, zawsze wpadają niemal stali klienci, więc czasem można tez troche pogadać ;-).
OdpowiedzUsuńCieszę się przeogromnie!!! Nie dopisałam, że choćby najkrótszy blogowy komentarz, jest w stanie zaczarować niejeden paskudny dzień :) A co do pogawędek przy zakupach to ja jestem typowym tego przykładem :) W moich ulubionych sklepikach zawsze znajdę wolnego słuchacza lub znajomą z sąsiedniej ulicy, czy szkoły Ropuszorek. Często króciutki wypad kończy się godzinną wizytą w sklepie :))
Usuń